Maciej Miłkowski
25-11-2015

Zatoczyłem koło: znowu siedzę w swoim krakowskim mieszkaniu i czytam o Holandii. Znowu Herbert, znowu albumy malarskie. Tylko tym razem czytam nie o tym, co niedługo zobaczę, ale o tym, co już obejrzałem. Znowu czytam Mulischa (jednego z moich największych mistrzów), ale tym razem nie interesuje mnie precyzyjna konstrukcja, porywająca fantazja czy imponująca erudycja. Tym razem interesują mnie jedynie adresy, nazwy miast i ulic. Sprawdzam na mapie, czy mogłem tam być, czy mogłem tamtędy iść.

Brakuje mi trochę tej Holandii. Za krótko, za mało. Chciałbym tam zostać dłużej, chciałbym tam zostać na dłużej. Może i na stałe… Nie wiem, czy mógłbym żyć w Holandii, ale z pewnością mógłbym żyć między Holendrami. Podoba mi się mnóstwo rzeczy w tych Holendrach. Najbardziej mi się podoba, że swoje miasta urządzili dla ludzi. Nie dla turystów, nie dla samochodów, nie dla reklamodawców, ale właśnie dla ludzi – dla siebie samych. U nas tego nie ma.

Z Holandii do Polski. Z ojczyzny liberalizmu do kraju, w którym określenie „liberał” jest ciężką obelgą. Z kraju, w którym można mniej więcej wszystko, do kraju, w którym nie można nic. Tam wszyscy robią, na co przyjdzie im ochota – i w efekcie wszystko czyściutkie i pod linijkę (już z okien samolotu widać kwadraty i prostokąty). Tutaj wszystko pod ścisły dyktat takiej czy innej (mniej lub bardziej nacjonalistycznej) prawicy, która uwodzi umysły wszystkich z młodzieżą włącznie (co jednak jest najbardziej przerażające) – a w efekcie wszechobecny chaos. Oczywiste, wcale nie paradoksalne, przewidywalne.

Przed moim krajem rozpościera się czarna dziura. Przede mną samym częściowo też – ale ta dziura nie przeraża mnie, a raczej intryguje. W dobrym momencie trafiła mi się ta Holandia. Kilka tygodni temu skończyłem drugą książkę – pisaną w jakimś frenetycznym zrywie, w jakimś młodzieńczym szale – zaciągając długi intelektualne, psychologiczne i energetyczne, które przez kilka najbliższych miesięcy trzeba będzie spłacać. Dobrze mi zrobił ten pobyt w Hadze, a zwłaszcza konieczność pisania „pod pistoletem” kolejnych felietonów. Najpierw się tego trochę obawiałem, ale później pomyślałem, że w sumie zawsze piszę w takich warunkach, tyle tylko, że sam muszę sobie trzymać pistolet przy skroni.

Pojechać i wrócić. Oderwać się i na nowo wsiąknąć. Umknąć na moment z Polski i ponownie się w niej zanurzyć. Zapomnieć na kilka dni o trzeciej – nienapisanej i wołającej o napisanie – książce. Wrócić i ujrzeć czarną dziurę. Przyglądać się jej, przyglądać się z rosnącą nadzieją.

Mam pewność, że najbliższe lata – przeżyte na coraz krótszym postronku w rękach skrajnej prawicy – doprowadzą w efekcie do znacznej liberalizacji społeczeństwa polskiego. Mam pewność, że z mojej prywatnej czarnej dziury zrodzi się kolejna książka. Bo z czego innego, jak nie z dostrzegania dziur, przepaści, rozpadlin, wykopów i czeluści brało się zawsze moje pisanie? Nie z daru obserwacji – tego nie mam. Nie z rozwiniętej wyobraźni – tej nie mam. Nie z empatii – tej też nie mam. Z dziur, wyłącznie z dziur. Z dziury po nieistniejącym, urojonym bogu. Z dziury po śmiesznym, zużytym narratorze wszechwiedzącym. Z dziury po wymordowanych polskich Żydach. Z dziury po wymarłej polskiej inteligencji. Z dziury, która – nieuchronnie – zostanie i po mnie.

Maciej Miłkowski
25-11-15

Zatoczyłem koło: znowu siedzę w swoim krakowskim mieszkaniu i czytam o Holandii. Znowu Herbert, znowu albumy malarskie. Tylko tym razem czytam nie o tym, co niedługo zobaczę, ale o tym, co już obejrzałem. Znowu czytam Mulischa (jednego z moich największych mistrzów), ale tym razem nie interesuje mnie precyzyjna konstrukcja, porywająca fantazja czy imponująca erudycja. Tym razem interesują mnie jedynie adresy, nazwy miast i ulic. Sprawdzam na mapie, czy mogłem tam być, czy mogłem tamtędy iść.

Brakuje mi trochę tej Holandii. Za krótko, za mało. Chciałbym tam zostać dłużej, chciałbym tam zostać na dłużej. Może i na stałe… Nie wiem, czy mógłbym żyć w Holandii, ale z pewnością mógłbym żyć między Holendrami. Podoba mi się mnóstwo rzeczy w tych Holendrach. Najbardziej mi się podoba, że swoje miasta urządzili dla ludzi. Nie dla turystów, nie dla samochodów, nie dla reklamodawców, ale właśnie dla ludzi – dla siebie samych. U nas tego nie ma.

Z Holandii do Polski. Z ojczyzny liberalizmu do kraju, w którym określenie „liberał” jest ciężką obelgą. Z kraju, w którym można mniej więcej wszystko, do kraju, w którym nie można nic. Tam wszyscy robią, na co przyjdzie im ochota – i w efekcie wszystko czyściutkie i pod linijkę (już z okien samolotu widać kwadraty i prostokąty). Tutaj wszystko pod ścisły dyktat takiej czy innej (mniej lub bardziej nacjonalistycznej) prawicy, która uwodzi umysły wszystkich z młodzieżą włącznie (co jednak jest najbardziej przerażające) – a w efekcie wszechobecny chaos. Oczywiste, wcale nie paradoksalne, przewidywalne.

Przed moim krajem rozpościera się czarna dziura. Przede mną samym częściowo też – ale ta dziura nie przeraża mnie, a raczej intryguje. W dobrym momencie trafiła mi się ta Holandia. Kilka tygodni temu skończyłem drugą książkę – pisaną w jakimś frenetycznym zrywie, w jakimś młodzieńczym szale – zaciągając długi intelektualne, psychologiczne i energetyczne, które przez kilka najbliższych miesięcy trzeba będzie spłacać. Dobrze mi zrobił ten pobyt w Hadze, a zwłaszcza konieczność pisania „pod pistoletem” kolejnych felietonów. Najpierw się tego trochę obawiałem, ale później pomyślałem, że w sumie zawsze piszę w takich warunkach, tyle tylko, że sam muszę sobie trzymać pistolet przy skroni.

Pojechać i wrócić. Oderwać się i na nowo wsiąknąć. Umknąć na moment z Polski i ponownie się w niej zanurzyć. Zapomnieć na kilka dni o trzeciej – nienapisanej i wołającej o napisanie – książce. Wrócić i ujrzeć czarną dziurę. Przyglądać się jej, przyglądać się z rosnącą nadzieją.

Mam pewność, że najbliższe lata – przeżyte na coraz krótszym postronku w rękach skrajnej prawicy – doprowadzą w efekcie do znacznej liberalizacji społeczeństwa polskiego. Mam pewność, że z mojej prywatnej czarnej dziury zrodzi się kolejna książka. Bo z czego innego, jak nie z dostrzegania dziur, przepaści, rozpadlin, wykopów i czeluści brało się zawsze moje pisanie? Nie z daru obserwacji – tego nie mam. Nie z rozwiniętej wyobraźni – tej nie mam. Nie z empatii – tej też nie mam. Z dziur, wyłącznie z dziur. Z dziury po nieistniejącym, urojonym bogu. Z dziury po śmiesznym, zużytym narratorze wszechwiedzącym. Z dziury po wymordowanych polskich Żydach. Z dziury po wymarłej polskiej inteligencji. Z dziury, która – nieuchronnie – zostanie i po mnie.

16-11-15

– Idziesz na afterparty? – spytał mnie ktoś.

Jeśli chodzi o to party z udziałem DJ Kogośtam, to nie, nie idę, ale w jakimś głębszym sensie w sumie można powiedzieć, że idę. Nie wybrałem się na festiwalową potańcówkę, ale to moje siedzenie nad laptopem we względnym zaciszu hotelowego pokoju, to przecież nic innego jak z dawna wyczekiwany after. „Nie mogę, muszę iść napisać felieton” – te słowa stały się w ostatnich dniach moim refrenem i tego, że powtórzyłem go dziś po raz ostatni też mi jakoś żal – może nawet bardziej niż tego, że festiwal właśnie dobiega końca (pod czujnym okiem DJ Kogośtam), i że jutro z samego rana muszę wyjechać z Hagi.

Pod koniec drugiego dnia festiwalowego (i trzeciego dnia pobytu w Holandii) moje poznawcze moce przerobowe są już na wyczerpaniu. Nie jestem już w stanie zapamiętać kolejnego imienia, kolejnej twarzy, kolejnego pisarza, kolejnego muzyka, miejsca, ulicy, obrazu, budynku.

– Widziałem cię wczoraj na koncercie… (tu następuje jakieś dziwne słowo – nie wiem, nazwisko, nazwa zespołu) – mówi ktoś. – Świetnie było, nie?

– Fantastycznie – odpowiadam, chociaż jestem niemal pewien, że na tym akurat koncercie wczoraj mnie nie było, ale ostatecznie, może i byłem, któż to może wiedzieć?

Najciekawsze jest to, że chociaż niczego już nie rejestruję i niczego nie jestem w stanie zapamiętać, to nadal zupełnie nieźle mi się o tym pisze. Wychodzi na to, że przed ekranem laptopa – mimo felietonowej rzeźni ostatnich dni – nie tylko się nie męczę, ale wręcz odpoczywam. Regeneruję się, stawiam do pionu. Jestem znów u siebie. Pisarze powinni się jednak zajmować wyłącznie pisaniem – taki jest z tego morał.

Jedną z największych zalet tego fantastycznego festiwalu jest zresztą to, że ściągnięto nas tu – nas, młodych pisarzy – między innymi po to, abyśmy tu pisali. To jest jednak rzadkość. Zwykle na festiwale literackie ściąga się pisarzy, aby czarowali publikę, aby byli mili, aby ładnie wyglądali (albo nieładnie – są dwie szkoły), aby byli zabawni (to zawsze!), aby się pokazali, dali sobie zrobić zdjęcie, wzięli udział w panelu. Od pisarzy wymaga się głównie popisów cyrkowych, w których nie zawsze są mistrzami. W Hadze wymagano również (a może przede wszystkim) pisania i to był znakomity pomysł. Po pierwsze dlatego, że pisarze mogli jednak robić to, co podobno umieją. Po drugie dlatego, że publiczność to właśnie powinno najbardziej interesować. Co z tego że ładny, że w zgrabnej marynarce (albo T-shircie z rowerem: są dwie szkoły), że zabawny. A napisać trzy akapity umie? To się jednak liczy – i to sobie można było na Crossing Border w trzech językach sprawdzić.

Ogólna tendencja światowa jest bowiem wręcz przeciwna – pisarze coraz więcej czasu spędzają na wszystkim innym prócz pisania. Trzeba się pilnować – myślę sobie. Nie można zostać pisarzem konferencyjnym, epikiem festiwalowym, reprezentantem Polski w dziedzinie literatury. Przede wszystkim zaś nie można „żyć z pióra” – bo w praktyce zawsze oznacza to życie ze spraw wokół pióra. Lepiej już żyć ze szlifowania soczewek – że pozwolę sobie na taki lokalny, erudycyjny akcent.

Ale od czasu do czasu można gdzieś jednak pojechać. Może i warto przeżyć coś takiego, jak dziś wieczorem. Owszem: przewidywalne odpowiedzi na przewidywalne pytania. Owszem: surrealizm tej sytuacji, że czytasz coś po polsku, a publiczność śledzi angielskie napisy i momentami się desynchronizuje. Ale z drugiej strony jednak, to niesamowite wrażenie, to oszałamiające uczucie, że twoje rojenia, twoje wymysły (niektóre jeszcze z osiedlowego trzepaka w Łodzi), zawiodły cię aż tutaj, zrobiły z ciebie pisarza, wbiły cię w tę marynarkę, że to się jednak wszystko jakoś udało, że ciało stało się słowem, że ten idiota Łysy nie ugrzązł na kartach twojego opowiadania, ale z niego wyfrunął i ufundował ci bilet do Holandii, byś mógł go tutaj w trzech językach opiewać.

14-11-15

Trzeba było sobie napisać te teksty jeszcze w Polsce, siedząc spokojnie w zaciszu domowej biblioteczki. Gdybym wpadł na ten genialny w swojej prostocie pomysł, mógłbym sobie teraz (czyli wtedy) zdjąć z półki tom esejów Susan Sontag, przeczytać słynny tekst „O byciu tłumaczonym”, odpisać od Sontag to i owo, rzucić jakimś celnym cytatem, a przede wszystkim uporządkować jakoś chaotyczne myśli, które od wczoraj kłębią mi się w głowie. W haskim hotelu, gdzie piszę te słowa, nie mam niestety pod ręką tak bardzo mi teraz potrzebnej książki (organizatorzy festiwalu zapewnili uczestnikom – ze szczególnym uwzględnieniem „kronikarzy” – w zasadzie wszystko, ale kompletu esejów Susan Sontag jednak nie). Z tamtego eseju pamiętam tylko tytuł – czyli mam absolutną pewność, że ktoś mądrzejszy już przede mną pisał na temat, z którym będę się musiał teraz jakoś zmierzyć zdany na improwizację. Trzeba było w domu… Tyle tylko, że w domu ani trochę mi się jeszcze nie kłębiły te chaotyczne myśli, bo w domu nie miałem jeszcze okazji przyglądać się Charlotte i Tuesday, tłumaczącym moje teksty.

Być tłumaczonym… Wiedzieć, że będzie się tłumaczonym. Wiedzieć to już w momencie pisania. Kiedy pisałem moje stare opowiadania nie miałem nawet cienia nadziei, że kiedyś dotrą do czytelników niepolskojęzycznych (a i ci polskojęzyczni byli raczej w sferze ulotnych rojeń). Gdybym wiedział, to bym się jednak kilka razy zastanowił nad każdym zdaniem. Ileż to razy zdarzyło mi się chlapnąć coś bez żadnej refleksji, po polsku jakoś to przeszło, ale tłumacze są jednak bezlitośni. „Gdzie w zasadzie leżały te ogórki – pod siedzeniem, czy nad siedzeniem?” – pyta mnie w mailu jedna z nich. Mówiąc szczerze nie rozrysowałem sobie wcześniej aż tak dokładnie topografii mojego opowiadania. Który obraz Vermeera miałeś na myśli? Który polski klasyk miał epizod niderlandzki? Jak to dokładnie było z tym karnym Van Bastena? W jeszcze innym mailu (przesłanym do mojej wiadomości) redaktor pisze do tłumaczki, że bardzo jej dziękuje za zwrócenie uwagi na odniesienie do „Makbeta” w tekście Miłkowskiego. Muszę ją przy okazji poprosić, by i mnie wskazała to odniesienie.

Nie być tłumaczonym… Nie wiedzieć, czy się będzie tłumaczonym. Pisać swobodnie, bez skrępowania. Zadawać sobie pytania wyłącznie o istotę bytu, a nie o położenie słoika z ogórkami. Nie myśleć o tym, jak to będzie po angielsku, jak to będzie po niderlandzku… Jeśli się wie, że tekst będzie przetłumaczony, to – obawiam się – rodzą się dwie pokusy. Pierwsza: pisać tak, aby było łatwo. Pisać tak, aby się dobrze tłumaczyło, aby dobrze brzmiało po angielsku. Pisać gładko, bez chropowatości, bez kantów, bez grud.

Pokusa druga jest oczywistym przeciwieństwem pierwszej. Pisać niełatwo. Niech sobie tłumacze łamią niewprawne mleczaki na porowatej skorupie mojej szerokopasmowej frazy. Niech myślą, gdzie te ogórki. Niech staną się moimi jedynymi prawdziwymi i ostatecznymi czytelnikami, bolesnymi i dogłębnymi jak leczenie kanałowe. Tylko tłumacz jest bowiem tym człowiekiem, który z mej pieśni całą myśl wysłucha. (Uwaga tłumaczki: to jest kryptocytat z Mickiewicza).

Sami tłumacze z problemem gigantycznej odpowiedzialności radzą sobie o wiele lepiej. W razie czego nie tłumaczą. Zawsze mnie to zastanawiało, dlaczego polski nazista, który wyrokiem wyborców reprezentuje mnie przed Parlamentem Europejskim, nie wywołuje tam w zasadzie żadnego poruszenia. Teraz wiem: to jest zasługa tłumaczy. On na przykład „nawołuje do nienawiści na tle rasowym” (tak to się chyba ujmuje w kodeksach). Tłumacz zaś bez mrugnięcia okiem mówi: „This matter has to be reconsidered carefully”. I tyle. Spokój. Strona bierna. Oklaski.

Zdaję więc sobie sprawę, że mogę tutaj pisać w zasadzie cokolwiek. W wersji Charlotte i Tuesday ostatecznie i tak zrobię wrażenie powściągliwego, bystrego, wyważonego, wytrawnego humanisty.

13-11-15

Od rana mówię głównie po angielsku. Niby nie po raz pierwszy w życiu, więc w zasadzie nie jest to wielka sensacja. Główną sensacją nie jest tu zresztą nowość, ale właśnie powtarzalność. Zaczyna się gdzieś za bramkami kontrolnymi na krakowskim lotnisku. Zdejmujesz pasek i buty (na wypadek gdybyś przewoził w nich siekierę), wszyscy są niemili, opryskliwi i w dużej części umundurowani – i wtedy jeszcze czujesz się swojsko. Ale już dwa kroki dalej znajdujesz się w strefie „duty free”. Tu już nie masz żadnych „duties”, żadnych obowiązków. Rozpoczyna się kilkudniowa przygoda, której głównym motywem jest właśnie mówienie do wszystkich po angielsku. Na początek po angielsku poprosić o sok na pokładzie samolotu. I zawsze to same zaskoczenie – że oni to jednak rozumieją, że ten angielski gdzieś tam jednak poza kartami podręczników gramatyki realnie egzystuje.

Kiedy zaczynam mówić po angielsku, natychmiast doświadczam głębokiej przemiany osobowościowej: staję się zabawny, co po polsku mi się raczej nie zdarza. No mam po prostu mniej więcej opanowany ten trick, który się nazywa angielski humor. To są w zasadzie dwie techniki. Pierwsza: mówić śmiertelnie poważnym tonem rzeczy zupełnie absurdalne. Druga: mówić absurdalnym tonem rzeczy śmiertelnie poważne. Na kolacjach to działa znakomicie.

Ograniczenie do oklepanych frazesów, stosowanie gładkich (angielskich) formułek, rzucanie łatwych żartów jest też niestety najprostszą drogą do klęski, jeśli człowiek usiłuje powiedzieć jednak coś głębszego, prawdziwego i niebanalnego. O sobie na przykład. Albo o swoim pisaniu.

I tę właśnie dzisiejszą klęskę usiłuję teraz nadrobić w moim felietonie, który zresztą ułożył mi się w głowie niemal w całości, kiedy stałem w tutejszym muzeum przed obrazami Vermeera. Bo ja mam niestety tak (i tylko gdy mówię po angielsku na chwilę mi się to wyłącza), że nieustannie myślę o samym sobie i nieustannie o samym sobie mówię, nawet jeśli czasem to nieco pokrywam jakimś innym tematem fasadowym. Stojąc więc przed Vermeerem, myślałem głównie o sobie – niby szukałem jakiegoś klucza do jego dzieł, ale przecież w gruncie rzeczy głównie do swoich. Nie zastanawiałem się wcale, co takiego dobrego i oryginalnego jest w niesamowitych (i powszechnie przecież cenionych) obrazach Vermeera. Zastanawiałem się, dlaczego mnie się tak one podobają, dlaczego w zasadzie nie interesują mnie wcale pozostałe miejscowe arcydzieła, co jest w tych obrazach takiego, że do mnie osobiście to przemawia, że mnie to przekonuje, że ja się z tym zgadzam. Jaka jest właściwie ta metoda Vermeera? I co w tej jego metodzie mi tak bardzo odpowiada?

Wydaje mi się, że rzecz w tym, iż Vermeer nie maluje samej mleczarki albo samej kobiety czytającej list (inni też je malowali, niektórzy pewnie zręczniej). Vermeer maluje również światło – ale to też nic nowego, inni też światło malowali, niektórzy pewnie zręczniej. No dobrze, ale Vermeer poza mleczarką i światłem maluje również okno, przez które wpada to światło. Okno – niemal na każdym najważniejszym obrazie Vermeera (choć akurat na dwóch obrazach Vermeera w haskim Mauritshuis okna nie ma). Bo w tych obrazach jest nie tylko jakaś sytuacja życiowa, ale również pewna sytuacja narracyjna. To są – do pewnego stopnia – obrazy o patrzeniu, o oświetlaniu, o malowaniu. To są obrazy, które nie ukrywają okna (a każdy malarz musi je mieć w swojej pracowni), ale je eksponują. I pomyślałem sobie, że dokładnie to samo usiłowałem zawsze zrobić w swoich opowiadaniach. Oprócz mleczarki pokazać również okno. Nie ukrywać szwów. Pokazać usta, z których wypływa opowieść; pokazać ucho, do którego opowieść wpada. Opisywać nie tyle sytuację życiową, co raczej sytuację narracyjną.

„W swoich opowiadaniach zawsze starałem się pokazać również i okno, przez które wpada narracja”. A choć znam wszystkie te słowa wzięte pojedynczo, to nie miałbym pojęcia, jak to w całości powiedzieć po angielsku.

06-10-15

Moim ideałem podróżnika jest Immanuel Kant. Podróże dokądkolwiek są całkowicie pozbawione jakiegokolwiek sensu. Niczego się tam nie zobaczy, niczego się nie doświadczy. Po pierwsze – wszędzie jest mniej więcej tak samo. Dokądkolwiek jedziesz, wiedz, że wszystko jest tam urządzone mniej więcej tak samo jak u ciebie. Po drugie – nawet jeśli mieliby tam do pokazania coś, czego jeszcze nie widziałeś, to i tak nie zdążysz tego wszystkiego zobaczyć, a jeśli nawet zobaczysz, to i tak nie zapamiętasz – pomyli ci się to wszystko, zleje w jedno. Bez sensu. Konfrontacja z bezsensem jest jednak zawsze jakoś pożyteczna. Może właśnie to jest sensem podróżowania.

Obawiam się, że wbrew utartemu przekonaniu podróże nie kształcą. To znaczy kształcą, ale tylko tych, którzy się już wcześniej odpowiednio wykształcili. W muzeum zobaczysz tylko te obrazy, które wcześniej zobaczyłeś w przewodniku. Bez przygotowania nie odróżnisz Vermeera od instrukcji przeciwpożarowej. Od kilku tygodni intensywnie przygotowuję się więc do wyjazdu do Holandii. Przeglądam albumy, kartkuję Spinozę, czytam „Twórców kultury holenderskiej”, Herberta, Huizingę. Odświeżam sobie Mulischa, Wolkersa i Nootebooma. Kto wie, może będą przepytywać?

Bo owszem, mimo wszystko postanowiłem obejrzeć sobie z bliska Vermeera, skoro już nadarzyła mi się taka okazja (nieco krępująca sytuacja narracyjna jest taka, że Holendrzy sprowadzają mnie, abym przez kilka dni dla Holendrów pisał reportaże z Holandii – tak to niestety wygląda). Dlatego już teraz zawczasu go sobie oglądam, aby potem mieć go już dogłębnie obejrzanego i móc napisać, że go właśnie obejrzałem i jak mnie to poruszyło. Muszę się w domu nad książkami odpowiednio poruszyć i jakoś spróbować w tym poruszeniu wytrwać do fizycznej wizyty w haskim Mauritshuis i amsterdamskim Rijksmuseum. Ogólnie spośród uczestników festiwalu, z którego mam słać raporty, najbardziej interesują mnie jednak Vermeer i Spinoza – taka jest prawda. „Nie mów im tego” – podpowiada żona.

„Nie sądzę też, aby mieli cię tam przepytywać z twórców kultury niderlandzkiej” – mówi. – „Już raczej będzie ich interesowała kultura polska. Zwłaszcza współczesna”. I to gorzej, myślę sobie, bo ja w kulturze polskiej, zwłaszcza współczesnej, orientuję się umiarkowanie. „Albo te tak zwane polsko-holenderskie związki kulturalne”. Są chyba jakieś związki?

Tak, jest jeden wiersz Zagajewskiego o malarzach Holandii, jest Szymborska o Vermeerze (jeszcze się zdążę wyuczyć na pamięć), a któryś z naszych romantyków miał nawet jakiś epizod niderlandzki, ale niestety teraz nie mogę sobie przypomnieć który. Wystarczy? („Trochę jednak drętwo” – zauważa żona).

Dobra, wiem, mogę ci w takim razie opowiedzieć, jak Marco van Basten obalił komunizm. Chcesz?  Było tak: miałem osiem lat, w mieszkaniu u dziadków oglądałem finał mistrzostw Europy. Piłka nożna, mężczyźni, seniorzy. Grała Holandia i Związek Radziecki (dziadek, obawiam się, kibicował raczej Związkowi – ale teraz nie o tym). No więc był rok 1988 i Związek Radziecki niby miał już swoje najlepsze lata za sobą, ale ogólnie to trzymał się jeszcze całkiem nieźle, ale Gullit najpierw strzelił im pierwszą bramkę z główki (bo on zawsze strzelał z główki), a potem Van Basten rąbnął jedną z najbardziej niesamowitych bramek w historii futbolu i bramkarz radziecki Dasajew długo nie mógł podnieść się z kolan, zanim wreszcie wyciągnął piłkę z siatki. A Związek Radziecki już się z kolan nie podniósł, rok później w Polsce mieliśmy wolne wybory.

„Nie wiedziałam, że się interesujesz futbolem” – mówi żona. Bo się wcale nie interesuję. Już nie. Przestałem się interesować w 1992 w czasie kolejnych Mistrzostw Europy. Marco van Basten nie strzelił karnego. Wtedy stwierdziłem, że wszechświat jest miejscem obojętnym na ludzkie sprawy, boga nie ma, a rzeczywistością fizyczną rządzi chaos. Bez sensu. Prawdopodobnie z futbolem jest jak z podróżami. Jedynym jego sensem jest to, że daje możliwość konfrontacji z bezsensem.